niedziela, 13 stycznia 2013

MAŁA I MAŁY

Pewnie dziś byłoby tak, jak zazwyczaj – spotkania wyczekiwane miesiącami zawsze mijają zbyt szybko. Zaraz po tym, jak Marek pyta tradycyjnie już na dzień dobry, dlaczego u licha mieszkamy tak wysoko, czas rozpędza się nagle na łeb na szyję. Zaczynamy tęsknić właściwie już w momencie, kiedy otwieramy im drzwi i z radosnym dzikim wrzaskiem padamy sobie w ramiona. Tak, jakby obecność potęgowała tęsknotę, z całą mocą uświadamiała, co to byłaby za szczęśliwość mieć ich na odległość dwóch przystanków autobusowych.
Pewnie dziś byłoby tak, jak zazwyczaj, na krótką intensywną chwilę tylko, po której odfruwają i znowu przez kilka kolejnych miesięcy mamy tylko maile.
Ale tym razem przywieźli ze sobą film, który nie jest tylko podróżą sentymentalną, choć i owszem – między uśmiechami łza się w oku kręci niejedna. I nie jest tylko przypomnieniem miejsca, które przez trzy miesiące było moim domem, z wszystkimi smaczkami i klimatami Anglii w tle. Czytam to wszystko, jak zaproszenie do powrotu, na krótką chwilę wędrówki starymi drogami, które sfilmowali chyba wszystkie. Z małą premedytacją, tak czuję – wytoczyli najcięższe działo, teraz już nie ma wymówek i odkładania na wieczne później. A kiedy jeszcze pomyślę, ile czasu zajęło Im nagranie i złożenie tego wszystkiego w całość, to już po prostu muszę stanąć na głowie, znaczy – na pokładzie samolotu.
Moje ulubione zdjęcia to te przedwieczorne, kiedy na rozsłonecznionej trawie machają do nas ich cienie,
a potem biorą się za ręce i idą dalej. I bez cieni widać ich w każdej scenie, ujęciu, nawet w muzyce, którą wybrali nas ścieżkę dźwiękową.
Kochani, tym roku przybywamy, jakem Marita!

(Dla Niewtajemniczonych – tak nazywali mnie moi moi współpracownicy rodem z dalekich kontynentów). 

2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze