Pewnie dziś byłoby tak, jak zazwyczaj – spotkania wyczekiwane
miesiącami zawsze mijają zbyt szybko. Zaraz po tym, jak Marek pyta tradycyjnie
już na dzień dobry, dlaczego u licha mieszkamy tak wysoko, czas rozpędza się nagle
na łeb na szyję. Zaczynamy tęsknić właściwie już w momencie, kiedy otwieramy im drzwi i z radosnym dzikim wrzaskiem padamy sobie w ramiona. Tak, jakby
obecność potęgowała tęsknotę, z całą mocą uświadamiała, co to byłaby za
szczęśliwość mieć ich na odległość dwóch przystanków autobusowych.
Pewnie dziś byłoby
tak, jak zazwyczaj, na krótką intensywną chwilę tylko, po której odfruwają i
znowu przez kilka kolejnych miesięcy mamy tylko maile.
Ale tym razem przywieźli ze sobą film, który nie
jest tylko podróżą sentymentalną, choć i owszem – między uśmiechami łza się w
oku kręci niejedna. I nie jest tylko przypomnieniem miejsca, które przez trzy miesiące
było moim domem, z wszystkimi smaczkami i klimatami Anglii w tle. Czytam to
wszystko, jak zaproszenie do powrotu, na krótką chwilę wędrówki starymi
drogami, które sfilmowali chyba wszystkie. Z małą premedytacją, tak czuję –
wytoczyli najcięższe działo, teraz już nie ma wymówek i odkładania na wieczne
później. A kiedy jeszcze pomyślę, ile czasu zajęło Im nagranie i złożenie tego
wszystkiego w całość, to już po prostu muszę stanąć na głowie, znaczy – na pokładzie
samolotu.
Moje ulubione zdjęcia to te
przedwieczorne, kiedy na rozsłonecznionej trawie machają do nas ich cienie,
a
potem biorą się za ręce i idą dalej. I bez cieni widać ich w każdej scenie,
ujęciu, nawet w muzyce, którą wybrali nas ścieżkę dźwiękową.
Kochani, tym roku przybywamy,
jakem Marita!
(Dla Niewtajemniczonych – tak nazywali mnie moi moi współpracownicy rodem z dalekich kontynentów).
z buziakami dla NICH:D
OdpowiedzUsuń:*** przyjęte :)
OdpowiedzUsuń