piątek, 8 lutego 2013

MAD MICK

Po czym poznać, że miejsce, w którym właśnie zjedliśmy, będzie dla nas odtąd tym szczególnym? Może po tym, że zaraz, natychmiast, chce się zarazić nim wszystkich? Że tych 'wszystkich' prowadzi się tam w ciemno, z niezachwianą pewnością, że udzieli im się entuzjazm? Bo przecież naprawdę dobrych knajp w Katowicach wciąż jak na lekarstwo.
"Taki Pomnik na cześć Przyjaciela to jest COŚ" myślę po rozmowie z Kubą, Właścicielem MAD MICKA. Pretekstem do niej były upcyklingowe wieszaki w nowej siedzibie restauracji na Warszawskiej.
Przy okazji dotarło do mnie – dlaczego ja, do licha, jeszcze nie napisałam o tym miejscu? W planach robię to za każdym razem, kiedy stamtąd wychodzę, niech więc stanie się w końcu ten mój hymn pochwalny. Pamiętam swojego pierwszego Madmickowego burgera. Dwa lata temu jakoś o tej porze. Frenchburger, z camembertem, żurawiną i rukolą. Zaskakujący, tak dobry, że niedługo potem zabrałam tam Asię z Olgą. Wspólnie doszłyśmy do wniosku, że to świetny adres nie tylko z powodu świeżo mielonej wołowiny
i pomysłowego menu. Tak, jak uśmiecha się neonowo Mad Mick, którego imieniem nazwana została restauracja, tak ujmujący swoim sposobem bycia jest sam Właściciel. To już chyba taka filozofia tej miejscówki, bo z powiększoną załogą na Warszawskiej nadal jest tak samo pozytywnie, z dobrą energią. A ja lubię, kiedy Kogoś obchodzi, czy życzę sobie świeżo mielonego pieprzu i czy mi smakowało.
U Nich smakuje mi wszystko.
Nie jadłam takich burgerów ani przed, ani po MAD MICKU. W wersji włoskiej, hawajskiej, angielskiej, wegetariańskiej i klasycznej, z bekonem, pieczarkami, kurczakiem, a nawet z pieczonym burakiem i kozim serem. Przede mną ciągle prawdziwe wyzwanie, na które namawia mnie za każdym razem A. – bananaburger z bananem, masłem orzechowym i syropem klonowym. To dopiero musi być zaskakujące połączenie, kiedyś się na nie skuszę, wiem to. Tak jak na steki, za którymi nigdy nie przepadałam, a które tutaj pewnie dadzą się odczarować.
Moim ostatnim odkryciem są taco frytki, zapieczone z mieloną wieprzowiną, chili i sosem pomidorowym, diablenie ostre, diabelsko pyszne. Tak jak tortille z różnymi dodatkami, najlepsze, jakie jedliśmy w Katowicach. Albo bagietki. Jak to możliwe, że wszystko jest dokładnie takie, jak powinno być? Stopień wysmażenia mięsa, świeżość warzyw, chrupkość frytek, połączenia smakowe, obsługa, muzyka i jeszcze czeskie piwo?
Ano możliwe. Może przepis na sukces jest najbanalniejszy i zarazem najważniejszy z możliwych
– Kuba i Jego Żona lubią to, co robią i robią to z sercem.
W nowej siedzibie jest więc tak samo tłoczno, jak bywało w poprzedniej, kiedy wściekle głodni zaglądaliśmy przez szybę z nadzieją, że jakimś cudem wolny będzie "nasz" stolik przy drzwiach. Zawsze będę miała sentyment do tamtej dziupli, może dlatego, że bardzo pasowała do Plebiscytowej, która ma wyjątkowy klimat. Teraz za sprawą MAD MICKA ma go wreszcie trochę i Warszawska.
Tak sobie myślę za każdym razem, będąc w miejscu, które zainspirował, że z tego Micka to musi być fajny Gość.
 

2 komentarze:

Dziękuję za Wasze komentarze