Sobotni dom jednak nie sprzyja skupieniu. Tu by trzeba machnąć odkurzaczem, tam coś zrobić dobrego do jedzenia, rzeżuchę posiać, gazetę poczytać, z kotem się pobawić, skoro jak tydzien długi siedzi sam... Wymyślić sobie milion rzeczy, byleby nie siedzieć przy biurku i nie pisać. Więc uciekłam. Zamknięta na zapleczu warsztatów A. – tylko ja i komputer – nie miałam wyjścia, nie było już rozpraszaczy wszelakich, żadnej ucieczki od słów.
Apropo kota. A. śmieje się cały weekend z mojego: "Nasza Kicia kochana, jak sobie śpi, Malutka." Albo: "Biedna nasza Kiciunia, cały dzień znowu sama siedziała". Śmieje się, bo padają i zdania takie: "Cała kanapa zasłana sierścią tego Twojego kota" na zmianę z: "Twoja Sesja chyba rozrabia w kuchni." Jak to się zmienia kocia przynależność w różnych kontekstach.
Lubię sosny. Bardzo. Wyrastają na ulicach, którymi spacerujemy, co chwilę. Wysokie, do samego nieba. Może tam w górze cieplej i więcej widoków na wiosnę. Od kiedy usłyszałam dzisiaj w radiu, że przecież nie ma wyjścia i kiedyś musi przyjść, ulotniło się gdzieś zniecierpliwienie. Fakt, przecież prędzej czy później, przyjdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze