Zrobiliśmy to zdjęcie z okna na strychu, przed wyjściem do kina. Kiedy je obrócić, nabiera jakiejś nieziemskiej perspektywy. Więc tak zostało.
Co bardziej wrażliwym podczas oglądania "Grawitacji" kręci się w głowie, może to choroba lokomocyjna,
a może po prostu ogrom przeżyć. Nadwrażliwcy, jak ja, wychodzą z seansu nie tylko zachwyceni, ale i obolali, jakby właśnie stoczyli jakąś gwiezdną wojnę.
Pierwszy raz byłam w IMAX-ie, ale równie dobrze mogłabym napisać, że pierwszy raz byłam w kosmosie. Dosłownie. Bo poczułam go każdym zmysłem, każdym napiętym mięśniem i każdym nerwem. Bo groza położenia dr Ryan Stone (Sandra Bullock) przez dziewięćdziesiąt minut była moją grozą, a jej walka o powrót na ziemię – moją walką. Jak nigdy, nie przeszkadzały mi dwie pary okularów na nosie, zapomniałam o nich od pierwszej sceny.
Alfonso Cauron stworzył hipnotyzujące wizualne arcydzieło, z gatunku takich, w których treścią są obrazy
i dźwięki. To w nich, nie w słowach, dialogach, nie w fabule, dość schematycznej zresztą, jest środek ciężkości. "Nieważkość słów" w tytule tego posta wzięła się i stąd, że – co tu dużo pisać – ten film po prostu trzeba zobaczyć. I usłyszeć, bo samotna, kosmiczna cisza ma tu brzmienie porażające.
suuuuper recenzja:D
OdpowiedzUsuń