wtorek, 2 grudnia 2014

villa marta

Jestem fanką książek kucharskich Sophie Dahl, czyta się je jak opowieści, pełne smakowitych anegdotek 
i bliskich mi obrazów. Przeglądając po raz wtóry "Apetyczną pannę Dahl", natrafiłam na zakreślony kiedyś przeze mnie fragment, z dopiskiem: "Kuchnia idealna":
"Atmosfera tej kuchni jest lekka i odprężająca, a budzące poczucie winy podejście do jedzenia absolutnie niedopuszczalne. Cenimy sobie tutaj uzdrawiającą moc czekolady. W kuchni jest piec, przy którym leżą psy ze schroniska w Battersea. Przy oknie może stać pianino, a na nim storczyk, który nie więdnie pod moim spojrzeniem. W długie letnie dni drzwi do ogrodu są szeroko otwarte, a po kuchni lata kilka leniwych, nieżądlących pszczół. Kręcą się dzieci. Kiedy pada, jest tu miejsce, żeby poczytać, a łyżka sama znajduje drogę do miski z ciastem. Herbatę pije się tutaj w poważnych rozmiarów filiżankach; zdarzają się jałowe plotki, a triumfuje poczucie równowagi i humoru. To kuchnia moich dziadków, tylko z fotelem. To leniwe śniadania, przyjaciele kołyszący dzieci na kolanach, niedzielne pożegnania z obietnicą powrotu. Ta kuchnia żyje: panuje 
w niej ruch, rozgardiasz i pyszne jedzenie. Jest cudowna".
To marzenie, do którego często się uśmiecham. Są w nim jeszcze stary kredens, kot ocierający się o moje nogi w pachnące wiosennie, letnio, jesiennie i zimowo poranki, solidny drewniany stół z krzesłami z różnych bajek. Jeden i ten sam do gotowania w pojedynkę albo z przyjaciółmi, do romantycznych kolacji i rodzinnych obiadów, do pisania, czytania książek i oglądania albumów ze zdjęciami, do długich rozmów przy winie. 

W mikrokosmosie mojego domu słońcem zawsze będzie kuchnia. 
Z wrześniowej podróży do Toskanii A. przywiózł mi tabliczkę do zawieszenia na ścianie mojego miejsca na ziemi. Tymczasem stoi oparta o ścianę mieszkania, w którym piszę ten post, i czeka. Patrzę na nią 
i przypomnia mi się Babcia Marta. Jej wołanie przez kuchenne okienko: "Halooo, obiad" albo stukanie pogrzebaczem w kuchenne rury znak, że pora zejść na dół, bo właśnie chce nas wszystkich nakarmić. Przypomina mi się tamten ruch, rozgardiasz i pyszne jedzenie, to, o czym pisała Sophie. To, co przyniosłoby mi w życiu najwięcej szczęścia i spełnienia. Taki ze mnie typ kobiety domowej, która tyle samo radości, co  
w uprawianym przez siebie zawodzie, a może i więcej, znalazłaby w uprawianiu ogródka. W robieniu przetworów, ozdabianiu domu na Święta i pieczeniu chleba. Albo w prowadzeniu małego pensjonatu,  
w gotowaniu dla ciągle nowych ludzi i słuchaniu ciągle nowych historii. Mam w sobie zadatki na taką trochę włoską mammę, trochę domową kwokę, panią domu – zgodnie ze znaczeniem swojego imienia. Mam. Zostawiłabym dla tego wszystkiego miasto. Konferencje prasowe i biznesowe spotkania. 
Zostawię. Kiedyś. A za oknem będę miała taką sosnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze komentarze